Inne

Bo są równi i równiejsi!

 

Od początku roku temperatura wywołana przez nauczycieli rosła. Grozili strajkiem, straszyli odwołaniem egzaminów, żądali natychmiastowych podwyżek. A od początku kwietnia zrobiło się naprawdę gorąco. Odwołanie zajęć lekcyjnych, zamieszanie z brakiem członków komisji, zapowiedzi dalszych strajków – nauczyciele zdecydowanie wiedzą, jak walczyć o swoje. Szkoda tylko, że mając na uwadze tylko swoje „ja” zapominają o uczniach, którzy nie są niczemu winni. Zamiast przygotowywać dzieci i młodzież do ważnych egzaminów, twardo walczą o swoje. Uczniowie przecież wcale nie są aż tacy ważni.

Wielu zastanawia takie nagłe „uruchomienie się” nauczycieli pod hasłem „daj, daj, daj”. Jakoś tak wygórowanych żądań nie było kilka lat temu. Krążą podejrzenia, że te obecne strajki to rodzaj pomsty na partii PiS, bo rządu PO nauczyciele ze swoim przywódcą Sławomirem Broniarzem aż tak nie naciągali na ciągłe podwyżki. Faktem jest, że za czasów poprzednich rządów nauczyciele byli „pieszczochami” władzy i najwyraźniej nadal trzymają stronę opozycji.

Nie wszyscy przekazujący wiedzę młodym pokoleniom strajkują, bo nauczyciel nauczycielowi nierówny. Wyższych zarobków domagają się ci, których jedynym dokonaniem jest dyktowanie przygotowanych przez MEN podręczników. Jakoś nie żądają więcej wykładowcy akademiccy, czyli wysokiej klasy naukowcy z tytułami profesorskimi, którzy nie tylko nauczają, ale też tworzą naukę. Do czego doprowadzi takie rozpasanie grona pedagogicznego? Że osoby poświęcające maksimum czasu (także prywatnego) na rozwój nauki będą zarabiać mniej od nauczyciela, który nic od siebie nie wnosi, a jedynie klepie formułki przygotowane przez MEN? I to jeszcze nieudolnie, bo biorąc pod uwagę poziom choćby matury: współczesna kontra przedwojenna nasuwa się pytanie, czy to dzieci mamy coraz głupsze, czy nauczycieli coraz gorszych?

Niestety, nic nie wskazuje na to, aby coś się miało poprawić, bo w tym roku pedagodzy postanowili nie przygotowywać należycie uczniów do egzaminów, a powalczyć o swoje „ja”. O tym, gdzie tak naprawdę nauczyciele mają uczniów świadczy całe zamieszanie z komisjami. Czy brak egzaminu jest jakimkolwiek utrudnieniem dla rządu? Nie, bo konsekwencje tych działań ponoszą dzieci i rodzice. A ci ostatni zrobili wszystko, by ich pociechy mogły napisać egzamin. Podczas gdy nauczyciele mieli w nosie swoje obowiązki, rodzice z wykształceniem pedagogicznym sami zgłaszali się do komisji egzaminacyjnych, by testy można było przeprowadzić. Rodzice. Nie nauczyciele, którym rzekomo tak leży na sercu dobro uczniów i za co przecież na co dzień otrzymują niemałe pieniądze.

Oto właśnie widzimy prawdziwe podejście pedagogów do swoich podopiecznych. Chyba nikt nie jest na tyle bezmyślny, żeby sądzić, że to nauczyciel jest dla ucznia. Każdy wie, że w Polsce jest na odwrót! Wszyscy na „korkach”, bo lekcje w szkole nie wystarczają, by osiągnąć choćby podstawową wiedzę, która odróżnia człowieka od ameby, ale żądania podwyżek są. I to coraz większe. Bo przecież nauczyciele już dostali swoje: pierwszą podwyżkę przyznano od kwietnia 2018 r., drugą – od stycznia 2019 r. Ale to ciągle mało. Za tak lekceważący stosunek do ucznia należy się więcej!

Nas najbardziej intryguje jednak postać samego przywódcy i sprawcy całego zamieszania, czyli prezesa ZNP Sławomira Broniarza. Niezależnie od poglądów sprytu nie można mu odmówić. Wywołał strajk w całym kraju, „napuścił” nauczycieli na rząd, straszył rodziców i dzieci odwołanymi egzaminami, ale sam głowy nie nastawia. Pracownicy oświaty podburzeni przez Broniarza nie wykonują swoich obowiązków, więc za dni strajku nie otrzymają wypłaty. Twierdzą, że mało zarabiają, a jednocześnie stać ich na to, aby nie pracować. Więc może sytuacja pracowników oświaty nie jest aż traka zła jak przekonują. Ze wszystkich krzykaczy Broniarz hałasuje najbardziej, ale akurat dla niego nie wiąże się to z żadnymi konsekwencjami. Prezes ZNP bowiem pensję i tak otrzymuje z pieniędzy związkowych. I to niebagatelną pensję, bo – jak sam przyznał – wynosi ona ok. 12 tys. zł miesięcznie. 12 tysięcy – któż by nie chciał tyle zarabiać? Przywódca „ruchu strajkowego” nakłania więc nauczycieli sam nie nadstawiając karku. To dopiero spryt! Wydaje nam się, że gdy sami nauczyciele poczują na własnych paskach wypłat konsekwencje strajku, mogą się poczuć trochę oszukani przez przywódcę. Ten, aby utrzymać władzę i wpływy, już teraz broni się rękami i nogami. Niestety, nie zawsze mu to dobrze wychodzi. Im częściej się wypowiada, tym więcej wpadek zalicza. Najpierw straszył rodziców, że przez strajki nie będzie egzaminów, a gdy te się odbyły – stwierdził, że mimo to strajki trwają. Cóż, wypowiedź równie paradoksalna co niefortunna. Ale to się zdarza, gdy ktoś zbyt szybko, bez potrzebnej ogłady „wpycha się” do pierwszego rzędu.

Płace nauczycieli mają wzrastać, podczas gdy poziom nauczania spada. Biednemu profesorowi przyjdzie wkrótce zjadać tynk ze ściany, podczas gdy dumny z siebie magister będzie żyć dostatnio bez większego wysiłku. Wystarczy nie przychodzić do pracy, lekceważyć swoje obowiązki i żądać więcej. Takie rzeczy tylko w Polsce i tylko na państwowych posadach. Bo – spójrzmy prawdzie w oczy – nikt zatrudniony u prywatnego przedsiębiorcy nie odważyłby się lekceważyć swoich obowiązków i jednocześnie żądać wyższej pensji. Wiadomo, czym by się to dla takiego pracownika skończyło. Czyżby polscy nauczyciele do perfekcji opanowali technikę „jak zarobić, żeby się nie narobić”. Bo i po co się przemęczać?

IT

Udostępnij

Zostaw pierwszy komentarz

Obserwuj nas