Inne

Polski Wymiar (nie)Sprawiedliwości

Kiedy na wokandzie publicznej pojawia się temat władzy sądowniczej w naszym kraju, Polska dzieli się na dwa obozy. Pierwszy krzyczy, że wymaga ona natychmiastowej i do tego radykalnej reformy, bo to, co się tam dzieje jeży włosy na głowie, a następnie stara się tworzyć nowe ustawy mające w zamyśle „naprawić” polskie sądy. Drugi obóz równie głośno (o ile nie głośniej) krzyczy, że te zmiany to zamach na praworządność i niezawisłość sądów oraz próba podporządkowania wymiaru sprawiedliwości jednej partii – oczywiście rządzącej. I jak zwykle w takich sytuacjach bywa – pojawia się zagwozdka: kto ma rację? Ci pierwsi czy ci drudzy? A może i jedni, i drudzy? A może nikt?

Cóż… Sprawa na pierwszy rzut oka wydaje się trudna i nieoczywista, bo przecież każdy mówi to, co dla niego wygodne i trudno te słowa zweryfikować. Ale jakkolwiek wielka by ta wojna nie była: obozy zgadzają się ze sobą w przede wszystkim dwóch kwestiach: sądy w Polsce działają opieszale i koniecznie wymagają reformy. I na tym zgodne elementy się kończą, bo każdy obóz ma inną wizję zmian. Wracając jednak do kwestii „kto ma rację” postarajmy się jakoś dojść do tego, kto mówi najwięcej prawdy o sądach. Naszym zdaniem najwięcej prawdy o sądach mówią… same sądy. To one same wystawiają sobie opinie w oczach społeczeństwa i tworzą wizerunek, który, wyjątkowo delikatnie mówiąc, wymiarowi sprawiedliwości nie przystoi. Nasze sądownictwo dosyć często zajmuje się kuriozalnymi, wręcz absurdalnymi sprawami, a – co gorsza – wydaje „salomonowe” wyroki zupełnie nieproporcjonalne do winy.

Jako przykład podajmy pierwszy z brzegu, nie tak dawny epizod. W minionym roku pisarz Jacek Piekara zamieścił na swoim twitterowym profilu żartobliwie złośliwy wpis o treści: „Do aborcji potrzebne jest zapłodnienie. Do zapłodnienia potrzebny jest seks. Dobrze wiedzieć, że Dorocie Wellman nie grozi aborcja”. Wpis co prawda złośliwy, ale zupełnie niegroźny i ktoś tak błyskotliwy jak dziennikarka TVN powinna na niego zareagować w podobny sposób – ciętą ripostą. Stało się jednak inaczej, bo Wellman, urażona wpisem, pozwała jego autora do sądu. Pod koniec stycznia wymiar sprawiedliwości wydał wyrok. „Szkody” dziennikarki oszacował na… pół miliona złotych! Co więcej, na rozprawie przeciwko pisarzowi nie stawił się ani on, ani jego obrońca, gdyż pozwany nic o procesie nie wiedział. Pismo wysyłane było bowiem na adres, pod którym Piekara nigdy nie mieszkał. Nikomu w sądzie nie zależało na tym, by przynajmniej poinformować pozwanego o rozprawie w sposób skuteczny.

Abstrahując już od tego, że z tak błahego powodu proces w ogóle nie powinien się odbyć, a sądowi wypadało w takiej sytuacji wysłać dziennikarkę TVN-u „na księżyc” i zakazać „zawracania gitary pierdołami”. Tak się jednak, z nieznanej nam przyczyny, nie stało, wobec czego wyszedł istny kabaret. Pół miliona zł za głupi, złośliwy, internetowy żart nienoszący nawet znamion hejtu. Dla porównania przytoczymy sprawę tzw. „afery madryckiej”, kiedy to Adam Hofman z dwoma kolegami „przytulili” sobie kilkadziesiąt tysięcy złotych. Orzeczenie prokuratury? Sprawa umorzona ze względu na „niską szkodliwość społeczną”. Faktycznie, „ubytek” kilkudziesięciu tysięcy złotych z naszych podatków to szkoda mniejsza niż zjadliwy komentarz.

Kolejnym sądowym absurdem jest głośna też medialnie sprawa sędziego Mirosława Topyły, który stanął przed sądem za kradzież 50 zł na stacji benzynowej. Scenariusz tego procesu byłby znakomitym materiałem na komedię absurdu. Niestety, to się zdarzyło naprawdę! Trudno o dobór cenzuralnych słów, by skomentować całą sprawę. Sędzia stanął przed Wymiarem Sprawiedliwości, który usunął go z wykonywania zawodu. „Pokrzywdzony” Topyła odwoływał się, aż sprawa trafiła wreszcie do Sądu Najwyższego. Na rozprawę „biedny” sędzia przybył w obstawie trzech obrońców. Jeden z nich w mowie końcowej wylewał krokodyle łzy (dosłownie!) tłumacząc swojego klienta „wysokim deficytem samokontroli”. Sam oskarżony zeznał, że banknot zabrał przypadkiem, w wyniku „fatalnej pomyłki”, a nie chęci kradzieży. Niczym bogobojny męczennik stwierdził, że stał się „kozłem ofiarnym poświęconym dla oczyszczenia stanu sędziowskiego” i pokornie „składa swoje życie w ręce sądu”. Jednocześnie dodał, że współczuje przedstawicielom mediów, gdyż „godzą się na linczowanie człowieka, którego nie znają”. Wspaniałe wystąpienie, prawie się wzruszyliśmy. Sąd Najwyższy chyba też, bo… uniewinnił Topyłę!

Jak polski wymiar sprawiedliwości ma wyglądać dobrze, gdy wokanda pęka w szwach od absurdów? Jak to możliwe, że ktoś kto kradnie ma osądzać innych? Jakie ma do tego prawa i kompetencje? A co z sumieniem? Czy jako sędzia też będzie tłumaczył oskarżonych „wysokim deficytem samokontroli”? Czy od teraz każdy złodziej, morderca czy jakikolwiek inny przestępca będzie stawał przed sądem i mówił, że ma „wysoki deficyt samokontroli” i z miejsca dostanie uniewinnienie? A może niczym rasowy hipokryta Topyła będzie karał innych za coś, za co sam chce zostać uniewinniony? Przeciwnikom reformy sądów odpowiadam od razu: nie, to nie jest jednostkowy przypadek. W krótkim czasie mogliśmy się dowiedzieć o co najmniej kilku przestępcach w sędziowskiej todze. Jak np. we Wrocławiu złapany na gorącym uczynku za kradzież sprzętu elektronicznego wartego dwa tysiące złotych wyciągnął… legitymację sędziowską i bezczelnie oświadczył, że chroni go immunitet. Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że w obliczu takich sytuacji radykalne zmiany to absolutna konieczność. Wymiar sprawiedliwości nie może być dobry w sytuacji, gdy sędzia-przestępca może z radosnym uśmiechem na twarzy pokazać osłupiałym obywatelom słynny „gest Kozakiewicza”.

Udostępnij

Zostaw pierwszy komentarz

Obserwuj nas