Inne

Prawdomówny szkodnik na amerykańskiej ziemi

 

Niewielu mamy na świecie naukowców, którzy mają odwagę mówić prawdę o Polsce i jej historii bez dopinania nam kłamliwej łatki antysemickich współzbrodniarzy holokaustu. Jeszcze mniej jest takich, którzy cieszą się międzynarodową sławą, prestiżem i poważaniem w świecie nauki. Jednym z tych nielicznych jest wybitny brytyjski historyk Norman Davies. W autobiografii pt. „Sam o sobie”, która niedawno ukazała się w Polsce, być może uchyla rąbka tajemnicy, dlaczego w ogromnym świecie nauk historycznych jest samotnym wilkiem broniącym prawdy o Polsce.

Norman Davies to historyk od dziesięcioleci badający dzieje Polski i odkłamujący je poza granicami naszego kraju. Na ten temat napisał wiele wybitnych pozycji, m.in. „Boże igrzysko”, „Orzeł biały, czerwona gwiazda. Wojna polsko-sowiecka 1919-1920”, czy „Powstanie ’44”. Jednak jego ostatnia książka nie opowiada już historii naszego kraju, a jego własną. Znajdziemy w niej smutny rozdział o tym, że wiedza, dorobek naukowy i zdolności pedagogiczne to za mało, by zajmować wysokie pozycje na amerykańskich uniwersytetach. Rządzi nimi żydowskie lobby, które pieczołowicie dba o to, by nikt, kto mówi zbyt dużo prawdy o Polakach, nie zagrzał tam miejsca.

W latach ’80 ubiegłego wieku Davies ubiegał się o posadę na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii – prestiżowej prywatnej uczelni. Nawet nie wpadł na ten pomysł sam – otrzymał zaproszenie do wystartowania w konkursie. Był już wtedy znakomitym badaczem historii z wieloma wartościowymi publikacjami na koncie. Postanowił więc spróbować, w tym celu udał się wraz z żoną Marią (Polką) za ocean realizować swój American Dream. Aplikacja na takie stanowisko w USA przebiega inaczej niż w Polsce, nie wystarczy rozmowa kwalifikacyjna. Decyzja o przyznaniu katedry zostaje podjęta po niejako egzaminie praktycznym, czyli wykładzie dla kadry naukowej. Norman Davies spośród kandydatów zebrał najlepsze oceny, po czym otrzymał oficjalny list od dziekana, że został przyjęty. Już był w ogródku, już witał się gąską… Niestety, pewnego wieczoru historyk odebrał telefon. Po drugiej stronie słuchawki znajdował się szef Wydziału Historycznego, który zakomunikował Daviesowi, aby ten wracał do domu, bo posady nie dostanie. Dlaczego? Davies zarówno od niego, jak i kilku różnych osób zapytanych o powód takiej decyzji, usłyszał to samo zdanie: „Nie wolno mi o tym mówić”.

Z dnia na dzień brytyjski naukowiec stał się na amerykańskim uniwersytecie persona non grata. Wiele osób traktowało go jak trędowatego. Niedługo później dowiedział się, że na uczelni odbył się tzw. sąd kapturowy w jego sprawie. Rada Wydziału podczas posiedzenia unieważniła decyzję o przyznaniu Daviesowi posady. Swoją wolę narzuciła władzom wydziału, a nawet najwyższym władzom uczelni. Za tym procederem stała trójka historyków: Harold Kahn, Eric Hobsbawm i Peter Stansky. Wszyscy trzej Żydzi, zakochani w swoim pochodzeniu i robiący karierę przede wszystkim na obsesyjnym wypatrywaniu antysemityzmu nawet tam, gdzie go brak.

Norman Davies, w przeciwieństwie do żydowskiego lobby wykazuje się jednak uczciwością i niebywałą klasą. W swojej książce, opisując ten przykry rozdział swojego życia zaznacza, że nie wszyscy naukowcy żydowskiego pochodzenia byli mu nieprzychylni. Zwyciężyli jednak ci, którym przygrywa żydowska organizacja B’nai B’rith w specjalnym liście do swych pionków nazywająca Daviesa „szkodnikiem, któremu trzeba zablokować objęcie prestiżowej katedry”. I tak, jak dygnitarz Akademii Szwedzkiej Per Wastberg wygłaszając laudację Olgi Tokarczuk zdradził informację o tym, że jest żydówką i prożydowskim poglądom zawdzięcza laur, tak i pewnego razu Norman Davies został oficjalnie poinformowany, że posady nie dostanie tylko dlatego, że jest za bardzo „propolski”. „Przedstawienie historii Polski w książce „Boże igrzysko” nie było w wystarczający sposób krytyczne i została w niej przekroczona subtelna granica dzieląca historiografię empatyczną od od apologii lub stronniczości. Ta uwaga odnosiła się do do rozdziału „Bożego igrzyska” dotyczącego Żydów, który krytycy uznali za nie tylko pozbawiony empatii, ale także stanowiący niedopuszczalną obronę postępowania Polaków” – relacjonuje w autobiografii Davies. Choć wiem, że marzę o gruszkach na wierzbie, to chciałbym przeczytać kiedyś informację o tym, że naukowiec został wyrzucony z uczelni za ZBYT „prożydowską” książkę.

Tego starcia z żydowskim lobby Davies nie wygrał, ale to nie przeszkodziło mu w kontynuowaniu kariery. Zdobył uznanie na świecie i napisał jeszcze wiele znakomitych pozycji. Za swoją twórczość literacką został nawet w 2019 roku nominowany do Nagrody Nobla. Tejże jednak ostatecznie nie dostał. Czy mają Państwo jeszcze wątpliwości, dlaczego? Czy wybitny profesor, który większość swojego 80-letniego życia poświęcił na wnikliwe badanie historii ma mniejszą wiedzę od magister psychologii Olgi Tokarczuk? Czy może gorzej pisze albo ma mniejszy talent? W czym Davies jest gorszy od pseudopisarki Tokarczuk? Tylko w poprawności politycznej, która nie pierwszy raz zamknęła mu drogę do tego, na co z całą pewnością zasługuje.

Norman Davies z pewnością sam doskonale zdaje sobie z tego sprawę. W rozmowie z dziennikarzem „Do Rzeczy” Piotrem Zychowiczem powiedział: Na amerykańskich uniwersytetach niewiele się zmieniło. Każdy z nich ma przydzielonego „komisarza politycznego”, który uważnie śledzi, co się mówi na wykładach i co się pisze. Jak jest „ustawiony” ten świat już chyba nikt nie ma wątpliwości. Tylko pojawia się pytanie: dlaczego nikt przeciwko temu nie protestuje? Choć może powinno ono raczej brzmieć: dlaczego nie widać ani nie słychać tych, którzy protestują?

MO

Udostępnij

Zostaw pierwszy komentarz

Obserwuj nas