Skąd się wzięła homofobia?
Społeczność LGBT od kilku lat dwoi się i troi, aby możliwie najbardziej przekłamywać informacje na swój temat. Zawyżanie statystyk pod względem ich ilości i przedstawianie nam „dowodów”, że homoseksualizm jest normą to dziś nasz chleb powszedni. Nijak te „dowody” mają się jednak do nauki. Rzecz jasna tej nieprzekłamanej.
Lata temu najbardziej rzeczowe i obiektywne badania na temat mniejszości seksualnych przeprowadzili i przedstawili naukowcy z Uniwersytetu Amsterdamskiego. Ich badania dowiodły m.in., że homoseksualiści stanowią jedynie 3% społeczeństwa. Ci sami naukowcy na podstawie badań stwierdzili również, że „każdy homoseksualista jest depresyjny”. Choć przeciętnym osobom depresja kojarzy się jako choroba psychiczna objawiająca się zaniżonym poczuciem własnej wartości, myślami samobójczymi itp., to nie zawsze muszą być właśnie takie jej znamiona. W przypadku homoseksualistów jest inaczej. Osoba trzymająca normę nie ma potrzeby publicznego oznajmiania światu, kogo zaprasza do swojej sypialni. Nie manifestuje swojego „ja” i w publicznych pochodach desperacko nie próbuje się usprawiedliwiać i żądać akceptacji od całego społeczeństwa. Zdrowa osoba sprawy intymne trzyma w ukryciu, gdzie ich miejsce. Homoseksualiści zachowują się dokładnie odwrotnie. Wychodzą również z założenia, że wszystko im wolno i nie muszą dostosowywać się do powszechnie obowiązujących zasad oraz norm. Dla wszystkich, którym ich działania są nie w smak przygotowano łatkę „homofob”. I z roku na rok staje się ona coraz cięższą chorobą ogarniającą coraz większą rzeszę ludzi.
A moje wnioski nie są wyjęte znikąd, tylko z własnych, bogatych obserwacji. Swego czasu była mi dana ta wysoce wątpliwa przyjemność dzielić mieszkanie z lesbijkami. Prawie każdy, kto wkracza w dorosłe życie przechodzi przez etap mieszkania na stancji. Ci więksi szczęśliwcy mają grupkę przyjaciół, którzy mieszkają w tym samym mieście i wtedy problem z niepożądanymi współlokatorami jest mniejszy lub wcale nie istnieje. Zupełnie inaczej jest w przypadku pechowców, którzy wprowadzają się do jednego z pokojów nie znając zupełnie pozostałych lokatorów. W ten sposób można wpaść jak śliwka w kompot. I mnie przyszło w udziale być właśnie tą nieszczęsną „śliwką”. W mieszkaniu było niby tylko trzech lokatorów: ja, współlokator i współlokatorka lesbijka. Ale to tylko teoretycznie, bo partnerka dziewczyny przebywała w mieszkaniu 7 dni w tygodniu, niemal 24 godziny na dobę. Spała, jadła, gościła się w mieszkaniu w najlepsze nawet pod nieobecność nas wszystkich, zużywała wodę, prąd, gaz oczywiście bez jakiejkolwiek partycypacji w kosztach, które musieliśmy – w prezencie dla szanownej pani – pokrywać my. Ale oczywiście homoseksualistom się „należy” w imię tolerancji. Gdyby jeszcze chodziło o samo przebywanie w mieszkaniu, to i tak nie byłoby źle. Ale całonocne imprezy i rozmowy do białego rana przekraczające normalną ilość decybeli, a nawet intymne gesty w miejscach wspólnego użytkowania (np. w kuchni) były już nie do zniesienia. Ale oczywiście – homoseksualistom się „należy” w imię tolerancji. Mówienie, proszenie, zwracanie uwagi były tylko marnotrawieniem energii, cierpliwości i zdrowia. Nawet interwencje sąsiada, który nie mógł znieść śmiechów, pisków i wrzasków o 2 w nocy na nic się zdały. Dlaczego? Bo to wszystko przez homofobię! Panie były święcie przekonane – i tak też głosiły – że wszelkie uwagi, krytyka i próby zdyscyplinowania to wynik tejże właśnie „choroby”. W ich mniemaniu ani nam, współlokatorom, ani sąsiadowi, wcale nie chodziło o hałasy, ale o ich orientację seksualną. Jak same niejednokrotnie nam powiedziały: „gdybyśmy mieszkały z facetem to nie byłoby problemu, ale z kobietą to oczywiście zacofanym Polaczkom przeszkadza”. Problem był więc w nas wszystkich, tylko nie w ich dwóch! Chcieliśmy czy nie – wszyscy zostaliśmy zdiagnozowani jako homofoby przez same zainteresowane. I to na podstawie jakich objawów!
Każdy pacjent po postawionej diagnozie chce dowiedzieć się jak najwięcej o swojej chorobie. Moim celem było przede wszystkim zgłębienie jej historii. Skąd się wzięła homofobia? Kiedy pojawiła się na ziemiach polskich? Skąd do nas „przyszła”? Liczę sobie już ponad 25 wiosen i mimo usilnych prób nie mogę sobie przypomnieć żadnych przypadków zachorowań jeszcze kilkanaście lat temu. Wtedy, kiedy nie było jeszcze marszów równości, tęczowych piątków, publicznego beszczeszczenia i plugawienia świętych symboli chrześcijańskich, wykrzykiwania wulgarnych haseł i paradowania po ulicach nago lub kostiumie z kolorowych genitaliów. Czy był wtedy hejt na homoseksualistów w internecie? Czy istniały naklejki „Strefa wolna od LGBT”? Czy były ceremoniały niszczenia i palenia tęczowych flag? Czy były obelgi lub przemoc fizyczna wobec osób homoseksualnych w przestrzeni publicznej?
Nie. Bo tak jak nigdy nikogo nie interesowało, kogo do swojej sypialni zaprasza heteroseksualista, tak wszyscy mieli w nosie, kogo zaprasza homoseksualista. Sprawa preferencji seksualnych pozostawała w sferze intymnej, pilnie strzeżonej. Nikt nie wiedział, nikt się tym nie interesował, więc nikomu to nie przeszkadzało. I dopóki zaczęło się o tym krzyczeć na ulicy, atakować i prowokować normalną większość, tak problemu nie było. Ale wrodzone skłonności depresyjne, objawiające się w tym przypadku megalomanią i patologiczną żądzą pokazania całemu światu swojego „ja”, popchnęły mniejszość LGBT do zachowań nieakceptowalnych w naszym społeczeństwie, które (szczęśliwie!) nadal takowymi pozostają. I tak powstała ta okropna choroba wszystkich heteroseksualistów, katolików, tradycjonalistów i „zacofanych Polaczków”. Homofobia. Przyszła właśnie od homoseksualistów.
MR